31 paź 2009

Pro Evolution Soccer 2010 (gra, wersja PC)

Seria gier piłkarskich, która kiedyś była najlepsza na rynku, ale ostatnio z każdym kolejnym rokiem spada coraz niżej, znowu atakuje! Pograłem kilka dni, nakląłem się za całe poprzednie kilka miesięcy i wreszcie skasowałem, bo gra, która denerwuje zamiast bawić, nie spełnia swojej podstawowej funkcji. I nie jest dobra dla zdrowia. Problemy są mniej więcej te same, co w poprzedniej wersji - część jest jeszcze gorsza, część jest lepsza. Niektóre zniknęły, za to pojawiły się zupełnie nowe. Koniec końców PES 2010 szarpie nerwy równie mocno jak 2009, więc mam zamiar się tu wyżalić. To nie będzie krótki tekst.

Zastanawiałem się, jak wygląda testowanie gier w Konami. Wydaje mi się, że robią coś w tę mańkę:
- Szefie, znaleźliśmy masę błędów, ofensywni zawodnicy nie wystawiają się do piłek, skrzydłowi stoją jak kołki, a bramkarze to najgorsi szmaciarze pod słońcem. Poza tym...
- Ale gra się nie zawiesza?
- No nie, ale te wszystkie niedoróbki sprawią, że gracze...
- Co to jest "gracze"? Ach, ci frajerzy, którzy nas utrzymują? Mniejsza o nich. Gra się nie zawiesza?
- Ale szefie...
- NIE ZAWIESZA SIĘ?!
- ...nie.
- Doskonale.
Dobra, może nie wygląda to źle, może ktoś tam się naprawdę stara, ale tak czy siak efekt jest okropny. Nad grafiką recenzenci pastwią się już od lat, o braku licencji i prawdziwych nazw drużyn oraz nazwisk piłkarzy już nie wspomnę.

Od czego zacząć wylewanie żali? Może od samego meczu. Już w poprzedniej części ciężko było zmusić skrzydłowego, żeby pobiegł do przodu. Teraz? Szkoda gadać. Po raz pierwszy od wielu lat przestałem używać w swojej taktyce bocznych pomocników, bo jaki miało to sens, skoro ci debile stali albo gdzieś w środku, albo tuż przy bocznym obrońcy (żeby broń Boże nie mógł nigdzie sensownie podać lub spróbować biec do przodu). Istny koszmar - boczni pomocnicy to w tej grze po prostu kołki. Żeby dodatkowo uprzykrzyć grę, dośrodkowania zostały osłabione. To na krótki słupek nie jest nawet na krótki słupek, tylko jeszcze krócej, a to na dalszy to jak zawsze świeca do wyjęcia dla obrońców. Jako tako prezentują się tylko "wczesne" wrzutki (z L1), ale i tak obrona jest za dobra, by można było liczyć na częste efekty.

Właśnie, obrona... PES 2010 stawia na wyniki 0-0. To jest jakaś kompletna paranoja - ja rozumiem, że Barcelona fajnie gra tymi swoimi podaniami i taktyka polegająca na utrzymaniu się przy piłce może być interesująca, ale jeśli AI wymienia podania między obrońcami panicznie bojąc się wypuścić gdzieś dalej, to gra zaczyna się nudzić. Nie ma znaczenia, gdzie i z kim grasz - możesz grać na wyjeździe ze znacznie silniejszą drużyną, a oni i tak będą sobie pykać w obronie, wypuszczając się do przodu raz na 5-10 minut. Jedynym sposobem na przyspieszenie gry przeciwnika jest robienie celowych dziur we własnej obronie. Celowe robienie dziur we własnej obronie! Toż to dramat! Mało tego, nawet jeśli już zaatakują, zabranie im piłki jest proste, nawet reguła "Body Balance to bóg" nie pomaga AI. Jedyne zagrożenie sprawiają z rzutów rożnych i wszelkich innych wrzutek. Albo z czegokolwiek, jeśli masz słabego bramkarza. W ciągu ostatnich dni widziałem kilka bardzo "kreatywnych" sposobów na stracenie bramki - puszczenie podania do siebie między nogami, próby przyjmowania strzałów na klatę... golkiperzy są równie albo nawet bardziej beznadziejni niż w poprzedniej części, przynajmniej ci ze słabszymi umiejętnościami. Ktoś w Konami najwyraźniej stwierdził, że nie powinno być wielkich różnić między Goalkeeping Skills (czy jak to się tam nazwy) na poziomie 70 i na poziomie, powiedzmy, 30. Szmaty zdarzają się takie same.

Ustaliliśmy zatem, że jeśli bramkarz nie pomoże AI w strzeleniu bramki, nic nie stracisz nawet na najwyższym poziomie trudności. Co ze strzelaniem po naszej stronie? Jeszcze gorzej. Dawny poziom Top Player to teraz, w odrobinę łatwiejszej wersji, Professional. Obecny Top Player natomiast to pierdolone oszustwo. Obrońcy sterowani przez AI w ciągu sekundy doskakują w czterech lub pięciu do zawodnika z piłką. Jeśli zdążysz podać, przy tym drugim też zaraz pojawi się przynajmniej trzech przeciwników. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale zawsze będzie ich tam kilku, o ile nie jesteś więcej niż 30 metrów od bramki. Być może da się to wykorzystać, by wypuścić jakoś niekrytego napastnika na sytuację 1 na 1 z bramkarzem, ale patałachami z początkowego składu Master League nie da się tego zrobić. Możesz jedynie liczyć na cud, wrzutki (1 na 10 coś może dać) lub rzuty wolne, tyle że na Top Player przeciwnicy nie faulują. Będą cię kopać po chamsku po nogach, ale faulu nie będzie, bo nie.

Schowałem głęboko swoją dumę i po klęsce na Top Player (a właściwie nie klęsce, po prostu po 8 meczach ligowych miałem 1 zdobytą bramkę i 2 stracone, a wyniki 0-0 zaczęły mnie nudzić) rozpocząłem Master League od nowa na niższym poziomie trudności, czyli Professional. Od razu odmiana, obrona sterowana przez AI już nie zakrzywia czasoprzestrzeni, można grać...

Prawie. Problem polega na tym, że nie bardzo jest jak. W PES 2010 zrezygnowano ze strzałek dyktujących piłkarzom, gdzie mają biegać, a zamiast nich dano im trzy proste nastawienia - defensywne, normalne i ofensywne. Dodatkowo dodano w taktyce drużyny suwaki, gdzie można ustawić, jak blisko siebie mają podchodzić twoi piłkarze, jak szeroko grać, jak mocno stosować pressing, jak głęboko ustawić linię defensywną i jak bardzo wybiegać do przodu, by wystawiać się do piłek. Świetna rzecz, tylko że ta ostatnia opcja akurat nie działa. To znaczy działa... troszeczkę. Na początku mojej gry nikt się nie wystawiał. Wcale. Przestawiłem zatem całej swojej pomocy i atakowi nastawienie na ofensywne (dwóch CF, jeden AMF, dwóch CMF i jeden DMF) i suwak wystawiania się na 80/100. Innymi słowy przestawiłem taktykę na naprawdę ofensywną. I co? Co prawda ofensywny pomocnik uczestniczył już w atakach, ale środkowi już bardzo niechętnie, a defensywny nadal siedział na środku boiska. Jedynym realnym sposobem na zmuszenie drużyny do ataku jest użycie strategii "All-Out Attack". Wtedy wreszcie pomocnicy zaczynają atakować... tyle że wraz z nimi również połowa obrony. Co to w ogóle znaczy, że piłkarze raczą ruszać dupy dopiero przy All-Out Attack? Przecież to jest całkowicie pozbawione sensu! Najśmieszniejsze jest to, że nawet jak stracisz piłkę, to przeciwnicy nie zawsze biegną do przodu, by wykończyć cię kontrą trzech na dwóch. Widziałem już niejednokrotnie, jak napastnik AI, mając obok siebie dwóch kolegów i przed sobą tylko jednego obrońcę, zwalniał akcję, a nawet podawał do tyłu! Zresztą nawet jeśli zamiast tego zaatakuje, wciąż z jakiegoś powodu stosunkowo łatwo jest mu zabrać piłkę, co czyni All-Out Attack zupełnie normalnym trybem gry na cały mecz. Cały mecz! Ultraofensywa! Aż się chce płakać.

Strategia Pressing działa podobnie. Bez niej twoi piłkarze nigdy nie pobiegną do bezpańskich piłek. Dla pomocników z początkowej drużyny w Master League kombinacja All-Out Attack/Pressing jest zabójcza, zapewne dlatego zdecydowano się na znaczne obniżenie zmęczenia zawodników - podczas meczu co prawda nadal męczą się tak samo szybko, natomiast bardzo szybko regenerują siły między spotkaniami. To sprawia, że szeroka ławka rezerwowych jest niepotrzebna. Poza tym zawodnikom niegrającym przynajmniej raz na jakiś czas przez te kilkanaście minut forma utrzymuje się wiecznie na poziomie strzałki w dół, co daje dodatkowy argument, by ich nie wystawiać do składu.

Dobra, dość już o silniku meczowym, bo źle mi się robi, jak tak wypisuję te wszystkie wady. I tak nie wspomniałem jeszcze np. o polach siłowych generowanych przez zawodników z większym Body Balance lub o koszmarnych podaniach na wyjście, ale daruję to już sobie, czas przejść do pozostałych rzeczy. A tak w ogóle - Błaszczykowski nadal jest Braszczykowskim, choć polskie litery w innych nazwiskach są. Ciekawostka.

Tryb Become A Legend wyglądał na równie nudny, co przed rokiem, więc po paru meczach prędko przeszedłem do mojego ulubionego Master League. I tu szok. Co tu się w ogóle dzieje? Jacyś sponsorzy? Pieniądze liczone w milionach euro? Kadra szkoleniowa? Szkółka? Ukryte atrybuty piłkarzy spoza mojej drużyny? Ja na pewno gram w Pro Evolution Soccer? Oj tak, Master League w PES 2010 przeszła rewolucję. Nie jestem pewien, czy wszystkie zaproponowane rozwiązania są dobre, szczególnie że drużyna zaczynająca ze wszystkim na pierwszym poziomie (trenerzy, szkółka itd. mają pięć poziomów) na dobrą sprawę jest pozbawiona treningu i jakichkolwiek informacji o piłkarzach, których chciałaby kupić, ale jedno jest pewne - Master League wyglądała od lat tak samo i powiew świeżości był potrzebny.

Idioci z Konami od wielu lat nie mogą (lub nie chcą) wpaść na pomysł, by pozwolić graczom na tworzenie własnych drużyn i lig. Wiecznie to samo - kilkanaście miejsc na nowe zespoły i nic poza tym. No, tym razem można też usunąć fikcyjne ekipy z drugiej ligi Master League, co da w sumie całe trzydzieści kilka miejsc na drużyny. Niesamowite. Nie potrafię uwierzyć, że to tak dużo roboty dla programistów. Przecież to już nawet nie jest kwestia ograniczonego miejsca na save'y na konsolach, bo obecna generacja ma już twarde dyski. Z jakiegoś powodu Konami po prostu nie chce nic z tym zrobić. W ogóle od kilku lat dołują ze swoim produktem i to swego rodzaju fenomen, że wciąż istnieje całe grono idiotów (łącznie ze mną), które wciąż ma nadzieję, że w nowej wersji coś się jednak poprawi i lepiej będzie pograć w PES-a niż kolejną odsłonę FIFA.

W tej części postarano się o spowolnienie rozgrywki, tylko że bardzo, baaardzo przesadzono. Piłkarze są koszmarnie toporni, nawet największe gwiazdy muszą zrobić kroczek lub dwa przed wykonaniem zagrania. Podań na wyjście nie zniszczono co prawda aż tak jak skrzydłowych, ale znacznie je osłabiono - celne podanie na wyjście po ziemi w polu karnym jest rzadkością (chyba że jest zagrywane całkowicie równolegle do linii końcowej), a podania na wyjście górą po prostu nie istnieją. Dryblować się zwyczajnie nie da, bo każdy piłkarz najpierw pół godziny przyjmuje piłkę, a potem kolejne pół godziny próbuje zmienić kierunek biegu. W efekcie gramy jak Rasiak - to nie my prowadzimy piłkę, tylko piłka prowadzi nas, gdzie tylko się jej podoba. Innymi słowy - nowy PES znowu jest do dupy i lepiej wrócić do starych wersji na PlayStation 2. Dopóki beton w Konami nie zrozumie, że trzeba się do produkcji gry przyłożyć, a nie odcinać kupony, dopóty będzie się opłacało trzymać PS2 na wypadek, gdyby zachciało się nam pograć z kumplami w PES-a. Ocena? 5/10. Tak nisko, bo nie jest to ocena obiektywna i mam gdzieś teksty w stylu "w porównaniu do konkurencji" lub "pomijając te wszystkie wady". Tak wysoko zaś dlatego, że w końcu ktoś coś ruszył w Master League.

28 paź 2009

Irwin Shaw "Szus" (książka)

Pierwszy raz zdarzyło mi się czytać książkę, którą prawdopodobnie wcześniej już zaliczyłem, ale nie byłem tego ani razu na sto procent pewien. Śmieszne uczucie, niby czyta się coś nowego, lecz co kilkanaście stron napada nieznośne uczucie deja vu... Stąd wniosek - musiałem to czytać wcześniej, po prostu w ogóle tego nie pamiętam.

"Szus" to dobra książka. Ostatnich kilka czytanych przeze mnie pozycji, wyłączając opisany poprzednio wyjątek, to powieści obyczajowe o Amerykanach i ich życiu. Czemu podkreślam narodowość bohatera? Bo to trochę inny styl życia i taki rozwój akcji mógłby się nie sprawdzić w każdej polskiej powieści. Główny bohater to facet od lat zmagający się z piętnem, jakie pozostawiła mu nadopiekuńcza matka. Jeszcze jako dzieciak, chcąc wyrwać się od ciągłej opieki, postarał się o przeniesienie do odległej szkoły, gdzie zaczął stawiać sobie coraz to nowe wyzwania. Takie nastawienie zostało mu po wkroczeniu w dorosłość - nowe kobiety, nowe niebezpieczne sporty, brak stałości w związkach... Pierwsza część książki to życie w Nowym Jorku, nudna, choć nieźle płatna praca, wieczory i noce spędzane z atrakcyjnymi paniami, wreszcie ta jedna, jedyna miłość... która jednak ze względu na brak troski o własne życie głównego bohatera nie układa się tak, jak powinna. Ostatecznie, przytłoczony pracą, atmosferą wielkiego miasta, a nawet impotencją, opuszcza Nowy Jork i wyjeżdża do znanego sobie z czasów studenckich miasteczka w górach, gdzie mieszkał już pewien króciutki czas.

Z jakiegoś powodu druga część, rozgrywająca się w tymże miasteczku, choć napisana w tym samym stylu, wydała mi się znacznie ciekawsza. Nie zrozum mnie źle - pierwszą też świetnie się czytało (całą książkę skończyłem w trzy dni); to chyba ta małomiasteczkowa atmosfera, jeśli można o niej mówić, przyciągnęła mnie bardziej.

Shaw posługiwał się prostymi i skutecznymi narracyjnymi zabiegami - skupiał się tylko na rzeczach istotnych dla rozwoju akcji bądź potrzebnych do bliższego zapoznania się z postaciami. Normalką jest ciągnięcie dialogu przez całą stronę, po czym przesunięcie akcji jednym zdaniem narracji o, powiedzmy, pół dnia do przodu i natychmiastowe rozpoczęcie następnego dialogu. Daje to poczucie płynności; nie ma niepotrzebnych opisów przyrody, wszystko jest na swoim miejscu. Autor (albo tłumacz) nie zachwyca zdolnościami lingwistycznymi, ale nie musi - "Szus" to kawał dobrej powieści obyczajowej sam w sobie; książka broni się sama.

Tytuł oryginału brzmi "The Top of the Hill", ale w tym konkretnym przypadku wyjątkowo podoba mi się zmiana tłumaczenia; "Szus" bardziej oddaje charakter powieści, a zjazdy narciarskie stanowią kilkakrotnie kluczowy czynnik zwrotu akcji, również tego ostatniego i najważniejszego. Dla ciekawskich - wygląda na to, że jest jakaś filmowa adaptacja tej książki, choć nie do końca wierna, łącznie ze zmianą imion i nazwisk kilku kluczowych postaci. Jestem jednak ciekaw, jak to ostatecznie wyszło.

Co do oceny - daję 8-/10. "Szus" to, napiszę to chyba po raz trzeci, powieść napisana dobrze i z pomysłem. Mogę ją spokojnie polecić każdemu poza tymi, którzy od książek oczekują pijanych krasnoludów z toporami - tego tu na szczęście nie ma.

18 paź 2009

Ken Follett "Wejść między lwy" (książka)

Przeczytałem książkę. Dawno mi się to nie zdarzyło. Mam nadzieję, że uda mi się to wkrótce powtórzyć. Nie powinno to być specjalnie trudne, skoro zdecydowałem, że zamiast odsypiać nieprzespane noce będę podczas jazdy autobusami czytał książki. Odeśpię na wykładach. (ha ha)

Dobra, dość wychodzenia na ćwierćmózga i analfabetę. Ken Follett to chyba znany autor, szczególnie że moja matka ma w swojej biblioteczce sporo jego książek. Nie jestem pewien, czym sobie swoją markę wyrobił - "Wejść między lwy" to powieść, jakich pełno jest na rynku. Agent CIA, seksowna blondynka (a przynajmniej wydaje mi się, że to była blondynka) i jej mąż zdrajca. Zauważyłem, że takie książki różnią się paroma szczegółami takimi jak miejsce akcji (tym razem jest to Afganistan podczas natarcia Związku Radzieckiego), ale reszta jest, ogólnie ujmując, taka sama. Blondynka zdaje sobie sprawę, jak jej brakowało głównego bohatera, zdrajca ma swoją przeszłość i motywacje, ale i tak jest Tym Złym (żeby, nie daj Boże, czytelnik nie wpadł w jakiejś przemyślenia), a sam autor pokazuje, jak to on się zna na wszystkim, podając szczegółowe opisy np. podkładania materiałów wybuchowych. Przy okazji wyszło też na to, że pan Follett to fetyszysta - pełno jest opisów, jak to Jane po urodzeniu córeczki plami swoją koszulę wypływającym z piersi mlekiem (a panna chodzi bez biustonosza) i jak to doznaje niemalże orgazmów podczas karmienia... w sumie to dość śmieszne; nie zabrakło też odpowiednio szczegółowej sceny łóżkowej (tyle że bez łóżka), gdzie oczywiście nie obyło się bez ssania piersi. Ciekaw jestem, czy to tylko taka przelotna fascynacja Folletta, czy powtarzało mu się to w kolejnych i/lub poprzednich powieściach. Nie wydaje mi się jednak, bym tylko z tego powodu sięgnął po jego inną książkę.

Właściwie to nie mam za wiele do powiedzenia o tej powieści. Ot, przeczytałem ją i tyle. Zły Francuz miał najbardziej stereotypowe imię pod słońcem, a Jane miała zdecydowanie za dużo czasu i miejsca w książce na wewnętrzne rozterki, ale ogólnie nie było źle. Nie było też dobrze. Jeśli chcesz poczytać sobie, jak to mądry facet zdobywa piękną dziewczynę i pokonuje złą organizację (lub inne ustrojstwo), weź sobie chociażby coś Dana Browna. Jeśli chcesz poczytać książkę wojenną, to jest cała masa ciekawszych tytułów. Może jestem zbyt wybredny, ale nic mnie w "Wejść między lwy" nie zachwyciło. Ocena? 5/10. Do czytania w autobusie się nadaje.

1 paź 2009

Szklana pułapka 4.0 (film)

Koniec września 2009 roku będzie dla mnie znaczącą datą, wtedy to bowiem po raz pierwszy od sylwestra 2007 roku obejrzałem na swoim komputerze jakiś normalny film ("normalny" w tym przypadku oznacza "nie anime"). To ponad dwadzieścia miesięcy przerwy. Nieźle, nie?

Jestem ciekaw, co za idiota wpadł na pomysł zamienienia zwykłej czwórki na 4.0 w tytule. Pewnie kolejny przejaw inwencji twórczej tłumacza. Nawiasem mówiąc owa inwencja po raz kolejny wychodzi bokiem - tym razem chodzi o tytuł jedynki, czyli "Die Hard", przełożony niegdyś jako "Szklana pułapka". I co teraz zrobić z tłumaczeniem czwórki? "Żyj wolny lub szklana pułapka"? Jak dla mnie odjazd.

Zdaję sobie sprawę, że ten film obejrzałem tylko z dwóch powodów. Pierwszym jest Bruce Willis w roli twardziela. Nie jestem fanem Willisa jako aktora ogólnie, ale lubię jego kreacje twardych gości, najlepiej z cynicznym poczuciem humoru. Na podobnej zasadzie zresztą lubię Stallone'a... ale może już ten temat pominę, bo piszę tak, jakbym był obeznany we współczesnej kinematografii, a do tego jest mi cholernie daleko.

Drugim powodem, dla którego obejrzałem ten film, to te dwa magiczne słowa w tytule - szklana pułapka. Co prawda nie pamiętam już ani drugiej, ani trzeciej części i wydaje mi się, że nie były one jakoś specjalnie porywające, ale pierwszą wspominam zawsze z rozrzewnieniem i ilekroć puszczają ją na ogólnodostępnym kanale w telewizji (a puszczają ją niemal co rok; mówi się, że przerwa bożonarodzeniowo-noworoczna bez "Kevina samego w..." lub "Szklanej pułapki" w telewizji to jak nie święta), zawsze ją oglądam. Być może jestem fanem Twardziela McClane'a? Całkiem możliwe.

"Szklana pułapka 4.o" to przynajmniej dla mnie bubel. Oczywiście jako fan McClane'a obejrzałem cały film bez marudzenia, ale głupot po drodze jest co nie miara. Można je wymieniać, tylko po co? Szkoda mi miejsca i czasu na to, zresztą z pewnością dałoby radę taką listę przynajmniej w jednym egzemplarzu znaleźć gdzieś w necie. To taka nowoczesna bajka o superbohaterze, gdzie niewiele rzeczy tak naprawdę ma jakikolwiek sens, ale liczy się walka dobrego gościa ze złą organizacją... tyle że zamiast superbohatera w stylu Supermana mamy doświadczonego glinę ze strzaskanym życiem rodzinnym. Strzaskanemu życiu rodzinnemu jest zresztą poświęcony cały kawałek filmu, gdzie w standardowej do bólu scenie córeczka oznajmia tatusiowi, że nie chce go widzieć itd. Oczywiście później standardowo porwana córeczka standardowo liczy na tatusia i standardowo drwi z jego przeciwników. Jestem za tym, żeby role porwanych żon/dziewczyn/córek stawiających się porywaczom całkowicie zbanować z hollywoodzkich produkcji. Spójrzmy prawdzie w oczy - tych postaci i tak nikt nigdy nie lubi.

Zastanawiam się, czy nie można już robić filmów, które jednocześnie byłyby filmami akcji atrakcyjnymi dla współczesnej widowni i miały rozsądny, dobrze napisany scenariusz. Być może obecne trendy nakazują, by taki film był debilny? Tak czy siak ja "Szklaną pułapkę 4.0" obejrzałem dla Bruce'a Willisa i Johna McClane'a w jednym. Poza tym ten film jest po prostu średni. Ładnie wygląda, tylko co z tego? Same efekty specjalne mi nie wystarczą. Nawet McClane robi się nieciekawy, gdy w pewnym momencie zaczyna moralizować... Moja ocena to 5+/10, przy czym bez Willisa byłaby to pewnie czwórka.

Cross Channel (visual novel)

Tam w nazwie powinien być taki krzyżyk zamiast spacji, ale nie ma mowy, by chciało mi się go szukać i próbować wklejać. A, i ogólnie tytuł powinien być pisany samymi wielkimi literami, ale tak estetyczniej wygląda.

Dobra, piszę szybko (bo jest bardzo późno), ale na bieżąco (bo tak mniej zdążę zapomnieć), czyli w nocy dokładnie po skończeniu Cross Channel. Śmiesznie jest, jak się tak zastanowię, pisać o tej VN-ce, bo nie można o niej powiedzieć prawie nic, co nie byłoby jednocześnie spoilerem, taka jest jej konstrukcja. Cóż, postaram się ograniczać.

Jeśli poszukać recenzji CC po necie, widać same wysokie oceny. Człek myśli sobie - musi to być fajna rzecz, fani nie mogą się mylić. Zaczyna więc czytać... i przeżywa szok. Przecież to jest straszne gówno! Najzwyklejsza w świecie szkolna haremówka, tyle że całkowicie oparta na nieśmiesznych gagach obrzydliwego zboczeńca, czyli głównego bohatera! I to żadna zmyłka, to okropieństwo ciągnie się i ciągnie przez kolejne godziny czytania! Co ci ludzie w tym widzą? Chyba same niedorozwoje recenzowały tę grę... Kainti (zamiast "Kaintiego" wstaw nick osoby, która tobie poleciła CC), do diabła, z której strony ta VN-ka jest fajna? Nieee, chyba zaraz to skasuję, nie mam na to już siły...

Nie kasuj. Serio. Mniej więcej w 1/4 gry zaczyna się robić najpierw znośnie, a potem naprawdę dobrze. Nie brak tu niedociągnięć, wygodnych niedomówień, pominięć itd., ale kto by na to zwracał uwagę? (Ach, racja, ja, ale nie tym razem.) Już w połowie zaczyna się zapominać, jakim gównem na początku była ta VN-ka. Z powodu sposobu, na jaki rozgałęzia się w pewnym momencie fabuła, jej część jest dość pusta (z braku lepszego określenia), poza tym masa flashbacków jest prezentowana więcej niż raz, przez co niektóre fragmenty zaczyna się przeklikuje się automatycznie. To poniekąd sztuczne wydłużanie i niepotrzebne przypominanie, dlaczego obecna sytuacja bohaterów wygląda tak, a nie inaczej, jest chyba jakimś zadośćuczynieniem za początek VN-ki, gdzie w morzu kału trafiają się raz na jakiś czas pojedyncze linijki lub kwestie postaci zdradzające, co się właściwie dzieje dookoła. Co prawda można na nie nie zwracać uwagi - potem i tak dowiesz się tego wszystkiego na bank, ale stracisz za to trochę smaczku (o ile można mówić o smaczku w morzu kału).

Cross Channel (to mogę chyba zdradzić) z czasem całkowicie poważnieje, co pozwala mi sądzić, że debilizm jej pierwszej części to coś w rodzaju chwytu marketingowego mającego na celu przyciągnąć większą rzeszę czytelników, również tych z sianem zamiast mózgu. Problem polega na tym, że w ten sposób twórcy narażają się na utratę innej części swojej grupy docelowej. Gdybym nie został zapewniony, że później będzie lepiej, na pewno bym tej VN-ki nie skończył - z jej pierwszą ćwiartką męczyłem się półtora tygodnia, całą resztę zaś połknąłem w kilka następnych dni.

Tak przy okazji, to hentaiowa VN-ka. Po otrzymaniu informacji, że w H-scenkach nie ma niczego istotnego dla fabuły, z radością je przeklikałem bez czytania, więc nie jestem w stanie ich ocenić. Jestem pewien, że nic w ten sposób nie straciłem.

Miałem coś tu chyba jeszcze napisać, ale wyleciało mi z głowy, co dokładnie, a nie mam ochoty siedzieć przed monitorem i się nad tym głowić. Moja ocena Cross Channel to 7+/10. Dałbym tu bez wahania ósemkę, ale początek to istny koszmar. Tylko dzięki temu, że nie pamiętam już za dobrze tego koszmaru, CC wyszło na 7+. Tak czy siak polecam tę VN-kę; jeśli myślisz, że nie dasz rady idiotycznym i niesmacznym dowcipom głównego bohatera, zmuś się. Zaciśnij zęby i myśl o ojczyźnie, gwarantuję, że potem będzie lepiej.

Mam jeden tekst zaległy, postaram się to szybko nadrobić.

EDIT: Przypomniałem sobie, co chciałem napisać! W CC nie brakuje filozoficznych wywodów i miejscami trudnego języka - w tych miejscach trzeba sporego skupienia połączonego ze znajomością angielskiego (no, chyba że grasz po japońsku...) na przynajmniej przyzwoitym poziomie. Inaczej lepiej od razu to przeklikać, bo stracisz tylko czas, a zrozumiesz niewiele lub nic (sprawdzone). Poza tym nie czytaj więcej o tej VN-ce przed zagraniem w nią. Każda z jej recenzji ma jakieś spoilery. Każda.